Japońscy uczeni zbadali, co widzą umierający ludzie
Zmarli bliscy pomagający przejść na "drugą stronę" lub sceneria zaświatów – właśnie te zjawiska, wedle japońskich badaczy, najczęściej widują umierający ludzie na krótko przed zgonem. Nie są to halucynacje gasnącego mózgu ale raczej realny wgląd w to, co dzieje się z nami po śmierci. Śmierć to pojapońsku znak 死 czytany jako Shi, Shinu lub Korosu. Grupa japońskich badaczy, w skład której weszli specjaliści od medycyny paliatywnej, przeanalizowała naukowo w latach 2010-2016 ponad dwa tysiące relacji na temat doświadczeń towarzyszących umieraniu. Okazało się, że aż jedna czwarta konających doznała na łożu śmierci wizji przedstawiających zaświaty lub zmarłych bliskich, którzy wyszli im na powitanie. Wedle japońskich tradycji, Shinigami 死神 rozumiane jako "bóstwa śmierci", "duchy śmierci", a także "anioły śmierci" to bóstwa czy anioły albo nadnaturalne duchy które zapraszają ludzi ku śmierci, a które mogą być widoczne zarówno dla umierajacego jak i dla jego otoczenia.
Omukae – wizje umierających
Próba ustalenia, co widzą umierający to część japońskiego ogólnokrajowego sondażu mającego ocenić poziom usług świadczonych przez placówki opieki paliatywnej. W tym celu do członków rodzin blisko 4 tysięcy pacjentów chorych na raka rozesłano specjalny kwestionariusz, w którym między wieloma innymi znajdowało się pytanie, czy chory doświadczył na łożu śmierci zjawiska "omukae". W języku japońskim termin ten oznacza "kogoś, kto odwiedza umierającego, by towarzyszyć mu w podróży przez śmierć" i odnosi się do wizji zaświatów lub zmarłych bliskich, o których mówią konający ludzie.
Wyniki badań naukowych są niezwykle interesujące, gdyż po przeanalizowaniu wypełnionych 2221 relacji na temat doświadczeń przedśmiertnych Japończycy ustalili, że wizje wystąpiły aż w 463 przypadkach (co stanowi około 21 procent badanych), z czego 351 osób jasno i wyraźnie opisało czuwającym obok bliskim, co widzą. Pozostali z tej grupy, według relacji ich rodzin, również doznali omukae (o czym świadczyła mimika bądź gesty), ale nie chcieli lub nie byli w stanie podzielić się szczegółami.
Aż 87 procent Japończyków, którzy doświadczyli wizji przedśmiertnych mówiło o spotkaniach z nieżyjącymi bliskimi (najczęściej rodzicami), którzy zjawiali się, by towarzyszyć im w przejściu na "drugą stronę". U 54 procent umierających powiązane było to z wglądem w zaświaty, choć, jak dodawali badacze, religijne wątki (z tradycji japońskiej, buddyjskiej czy chrześcijańskiej) pojawiały się w tych wizjach niezmiernie rzadko. Najczęściej w relacjach występowały zdania typu: "Moja zmarła matka przybyła, by zabrać mnie do nieba". Konający często wypowiadali też imiona zmarłych bliskich lub słowa "Już idę!" wyraziście kierowane do kogoś kogo nie było na fizycznym planie.
Japońscy badacze, którzy wyniki swoich analiz opublikowali w piśmie "Journal of Pain and Symptom Management" dodali, że wizji z łoża śmierci doświadczali najczęściej ludzie starsi i kobiety. Okazało się ponadto, że rodziny zmarłych, którzy przeszli omukae niechętnie dzieliły się informacjami na ten temat z personelem hospicjów, uznając to za sprawę osobistą, rodzaj misterium lub cześciej wstydliwej tajemnicy.
Badacze z Kraju Kwitnącej Wiśni doszli do wniosku, że wizje z łoża śmierci, niezależnie od mechanizmu, który je wywołuje, nie powinny być traktowane jak medyczne anomalie i personel musi podchodzić do nich ze zrozumieniem: "Wizje te nie dla wszystkich pacjentów i ich rodzin są zjawiskiem niepokojącym. Niektórzy uznają je za proces powiązany z umieraniem i nie widzą w nich halucynacji" – wspominali eksperci. Wiadomo, że tradycyjna duchowość japońska na podstawie empirycznej uważa za normalne iż świadome duchy zmarłych oraz anioły (kami) przybywają aby w czasie śmierci przeprowadzić dusze w zaświaty, do krainy duchów przodków.
Relacja osoby z pogranicza śmierci
"Przeżyłem ciężki zawał serca. Wiem od żony, że ratowano mnie prawie 45 minut. Umierając, nie miałem świadomości tego, tylko straszny, nie kończący się ból, stale narastający, aż do utraty świadomości, i zatrzymania akcji serca. Momentalnie znalazłem się na świetlistej, kolorowej równinie, porośniętej z rzadka drzewami. Szedłem przez nią zanurzony do kostek w mgiełce, zadowolony z końca męczarni i tak szczęśliwy jak jeszcze nigdy, wprost euforia wolności i nie zaznana nigdy wcześniej błogość. Zadowolony, że wszystkie moje ziemskie zmartwienia, trudy i kłopoty są wreszcie za mną. Starałem się mocno zapamiętać te wrażenia. Do momentu jak pomyślałem o swojej żonie i córkach. Jak mi się zrobił żal ich widoku i cierpienia po mojej śmierci. Dokładnie w tym momencie usłyszałem głos ratującego mnie lekarza - jak pan się nazywa, jak pan się nazywa. To wszystko odbywało się na podłodze naszego pokoju. Uciekałem jeszcze parę razy w drodze do szpitala. Byłem wolny i szczęśliwy, ale poczucie, że robię przykrość rodzinie, kazała mi wrócić. Teraz nie boję się śmierci i jestem gotowy na nią każdego dowolnego dnia, wiedząc, że to jeszcze nie koniec."
Badania Karlisa Osisa
To, co Japończycy zwą "omukae" znane jest też dobrze w kulturze zachodniej. Jeden z licznych badaczy na tym polu, angielski fizyk i parapsycholog Sir William Barrett (1844-1925) nazwał to zjawisko "wizjami z łoża śmierci" (ang. deathbed visions). Barrett zainteresował się tym tematem, kiedy jego żona – lekarka w szpitalu położniczym, opowiedziała mu historie o pacjentkach, które na chwilę przed zgonem widywały swoich nieżyjących bliskich, witały się z nimi, rozmawiały z nimi, podziwiały ich. Relacje zebrane przez badacza w kolejnych latach potwierdzały tę prawidłowość. Umierający widzieli też jaskrawe światła i rozmaite postacie, w tym widzenia aniołów czy bóstw. Szczególnie poruszające były przypadki dzieci, które na łożu śmierci wyrażały zaskoczenie wizjami "aniołów bez skrzydeł" – pisał Barrett, którego dalsze badania przerwała śmierć.
W latach 50-tych XX wieku zagadka wizji przedśmiertnych zaintrygowała amerykańskiego parapsychologa Karlisa Osisa (1917-97). Urodzony na Łotwie badacz rozpoczął w 1959 roku wieloletni projekt gromadzenia informacji o tym, co widzą konający ludzie. W tym celu rozesłał do tysięcy lekarzy i pielęgniarek specjalne kwestionariusze i choć otrzymał odpowiedź od zaledwie kilku procent, udało mu się zebrać pokaźną ilość relacji o wizjach z łoża śmierci, które następnie poddał krytycznej analizie. Choć Osis był początkowo przekonany, że wizje przedśmiertne są wytworem "schorowanego mózgu", z czasem odkrył w nich zaskakującą prawidłowość. Okazało się, że z 10 procent pacjentów, którzy zachowali świadomość do momentu śmierci, aż dwie trzecie doznało wizji. Około 76 procent osób z tej grupy wspominało o obserwacji zmarłych bliskich, którzy pojawiali się, by pomóc im przejść na "drugą stronę". Najczęściej byli to ich nieżyjący najbliżsi krewni (rodzice, rodzeństwo, małżonkowie), choć zdarzały się też przypadki spotkań z nieznajomymi lub świetlistymi postaciami, które umierający brali za anioły.
Dla wizji z łoża śmierci charakterystyczne było również to, że umierający wydawali się nimi kompletnie zaskoczeni, po czym ich stan psychiczny przechodził z przygnębienia w rodzaj euforii lub podniecenia, co, zdaniem Osisa, nie korespondowało z traumą i smutkiem, który towarzyszył opuszczaniu świata żywych. Co równie ciekawe, pacjenci umierali zwykle kilka minut po obserwacji "zjaw". Osis był tak zaskoczony wynikami swoich badań, że kontynuował je na początku lat 70-tych XX wieku, biorąc tym razem pod lupę także doniesienia z dalekich i egzotycznych Indii. Badacz chciał w ten sposób sprawdzić, jaką rolę w generowaniu wizji z łoża śmierci odgrywają wierzenia religijne. Hindusi byli zaś tak odmienni kulturowo i światopoglądowo od mieszkańców Zachodu, że wedle badacza, ich wizje przedśmiertne powinny diametralnie różnić się od tych, jakie Osis badał do tej pory.
Tymczasem wizje umierających Hindusów okazały się prawie takie same jak u Amerykanów. Dominowały w nich spotkania ze zmarłymi bliskimi oraz postaciami, które brano za boskich posłańców z zaświatów. Brakowało za to wzmianek o reinkarnacji czy zetknięciach z licznymi w hinduskim panteonie bóstwami. Wyjasniają to szeroko duchowe nauki wedyjskie, w których wyraziście mowa o tym, że pierwsze niebiańskie bóstwo jakie zobaczą dusze osób zmarłych pojawi się dopiero kilka dni po śmierci, kiedy dusza zostaje pezyprowadzona na sąd pośmiertny w Królestwie Yamadewa - Bóstwa Krainy Zmarłych (Hadesu). Okazało się zatem, że dla Homo sapiens (Człek Rozumny) wizje z łoża śmierci mają charakter uniwersalny, co potwierdziły też badania Japończyków w dziedzinie zjaw przedśmiertnych.
"Kiedy umierający widzą zjawy, są one zazwyczaj brane za wysłanników z innego poziomu egzystencji" – pisali o cechach wspólnych dla doświadczeń umierających Osis i wspierający go psycholog dr Erlendur Haraldsson. Dla Osisa kwestią do rozwiązania pozostało jeszcze to, czy typowe wizje z łoża śmierci mogą być wywołane przez "chory mózg" lub lekarstwa. Problemem tym zajął się w drugiej połowie lat 70-tych XX wieku. Jego wnioski mówiły, że doznania konających nie były halucynacjami, były spójne i sprawiały wrażenie reakcji na niezidentyfikowany "bodziec zewnętrzny". Nie znalazł on również dowodów, by zjawiskom winne były leki (jak morfina czy inne substancje przeciwbólowe).
Mimo większej ilości tego rodzaju badań, pseudonaukowa hipoteza o związku wizji z łoża śmierci z działaniem farmaceutyków ma nadal licznych zwolenników, w tym prof. Ronalda F. Siegla – eksperta od halucynacji i zmienionych stanów świadomości. Zdaniem dr. Petera Fenwicka istnieje jednak zasadnicza różnica między urojeniami a tym, co ludzie widują na krawędzi śmierci. Poza tym wizje tego typu mają dla pacjentów ogromne znaczenie terapeutyczne, przygotowując ich do opuszczenia ziemskiego padołu – dodaje neuropsycholog.
Fenwick, tak jak Osis i Haraldsson, doszedł do wniosku, iż wizje z loża śmierci mogą świadczyć o tym, że gdy umiera mózg, świadomość działa nadal: "W naszym odczuciu podobieństwa między podstawowymi elementami tego zjawiska, wykryte po badaniach w Indiach i USA sugerują, że może ono stanowić wsparcie dla naukowej teorii o pośmiertnej egzystencji" – wyjaśniali w książce "W godzinę śmierci" Osis i Haraldsson. Poglądu tego nie popierają przedstawiciele pseudonauki ateistycznej, którzy nie chcą się pogodzić z faktami zagrażającymi zawaleniem się ich pseudonaukowego poglądu w tematyce zjawisk towarzyszących umieraniu.
Można przewidzieć swoją śmierć
"Nikt nie zna dnia ani godziny" – mówi porzekadło. Odnotowano jednak przypadki ludzi, którzy wiedzieli, że niebawem umrą, chociaż nic tego nie zapowiadało. Biografie jasnowidzów, szamanów, joginów, okultystów i innych osób obdarzonych "szóstym zmysłem" wspominają, że wielu z nich przewidziało okoliczności oraz czas swej śmierci. Okazuje się jednak, że coś podobnego przytrafia się nie tylko ekstrasensom, ale też zwykłym ludziom, których śmierci nikt się nie spodziewał. Gdy o zbliżającej się "ostatniej godzinie" mówią osoby leciwe bądź schorowane, nie budzi to większego zdziwienia, ale zdarzają się także zdumiewające przypadkami zdrowych, nierzadko młodych ludzi, którzy przepowiedzieli swą śmierć.
– To było pod koniec lat 80-tych XX wieku. W środku tygodnia brat mojej mamy kazał żonie przygotować na niedzielę "lepszy" obiad, bo, jak mówił, miała to być jego "ostatnia niedziela" (jak w piosence). Ciotka mówiła, że było to dziwne, ale zbytnio się tym nie przejęła, bo wujek lubił czarny humor i często plótł takie bzdury. W tamtą niedzielę położył się jednak spać i już nie wstał. Miał 39 lat. Nie skarżył się, że coś go boli – wspomina Małgorzata z Częstochowy.
W bliskiej rodzinie Joanny P. doszło z kolei aż do dwóch przypadków "zapowiedzianej śmierci". "Moi rodzice wyjeżdżali do nas, do Niemiec, na stałe. Gdy moja mama żegnała się ze swoją siostrą, ta, przytulając ją, powiedziała, że widzą się ostatni raz. Mama zlekceważyła te słowa i powiedziała, że wkrótce zaprosi siostrę do Niemiec i się spotkają. Oczywiście ją zaprosiła, ale to był 1988 rok i załatwienie formalności trwało bardzo długo. W dniu 24 grudnia dowiedzieliśmy się, że ciotka zmarła (z powodu niewykrytego wcześniej tętniaka). Mama nie zdążyła załatwić wizy, by dojechać na pogrzeb…" – pisała kobieta.
Niedługo po pogrzebie córki, babcia Joanny zaprosiła do siebie jedną z wnuczek, by pokazać jej, gdzie ma schowane ubrania i pieniądze na swój pochówek.
"Babcia mamrotała coś pod nosem, że już nie chce żyć" – podkreśla pani Joanna. "Umówiła się z wnuczką na kolejne odwiedziny, 8 stycznia. Rano tamtego dnia (to była niedziela) sąsiadka spotkała babcię na korytarzu i zamieniła z nią parę słów, pytając ją o zdrowie. Babcia spokojnie odpowiedziała, że czuje się dobrze i idzie ‘wysłuchać w radiu mszę’, bo później przychodzi do niej wnuczka. Wnuczka przyjechała i zastała babcię martwą, siedzącą na łóżku, lekko osuniętą na poduszki" – kończy opowieść kobieta, dodając, że była to naturalna śmierć.
Historia przeczuć Piotra. "Dziadek zaraz po przejściu na emeryturę postawił sobie nagrobek i mniej więcej od tamtego czasu zaczął opowiadać o zbliżającej się śmierci. Zawsze były to te same słowa. Niczego nie planował, ale też sobie nie odmawiał, bo mówił, że i tak umrze na tę samą chorobę i w tym samym wieku, co jego matka. Każdy mu mówił, że gada bzdury, bo przecież miał się dobrze. Często się badał i od kilkunastu lat nie palił. Po latach powtarzania swojej "przepowiedni", naprawdę zmarł, tak jak mówił, na raka jelita, w tym samym wieku, co prababka. Chorował trzy tygodnie."
Jeszcze bardziej intrygujące były jednak historie ludzi, którzy przepowiedzieli, że zginą śmiercią tragiczną.
Tak było m.in. w przypadku Abrahama Lincolna. Trzy dni przed śmiercią będącą wynikiem postrzału w głowę, 16-ty prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej w rozmowie z kilkoma osobami (w tym ze swoim ochroniarzem i późniejszym biografem, Wardem Hillem Lamonem), opowiedział o dziwnym śnie:
"Jakieś 10 dni temu poszedłem spać bardzo późno. Czekałem na depesze z frontu. Potem położyłem się, szybko zasnąłem i wkrótce miałem sen. Ogarnęła mnie w nim śmiertelna sztywność, a potem usłyszałem łkanie. We śnie wyszedłem z łóżka i skierowałem się na dół. Nadal było słychać szloch, ale nikogo nie widziałem. Przechodziłem z pokoju do pokoju, ale było pusto. (…) Wreszcie, wszedłem do Pokoju Wschodniego i zastałem dziwaczny widok. Zobaczyłem katafalk, a na nim zwłoki przykryte płótnem. Obok stali żołnierze, jak gdyby trzymający straż. Wokół nieboszczyka tłoczyli się ludzie, ale jego twarz była zasłonięta. W końcu zapytałem jednego z żołnierzy, kto umarł, a ten odpowiedział: ‘Prezydent. Został zabity przez zamachowca’. Potem tłum zaszlochał i się obudziłem…" – powiedzieć przed zgonem Lincoln.
Bardziej tajemnicza była historia 10-letniej Eryl Mai Jones, która razem z ponad setką innych dzieci zginęła pod gruzami szkoły w walijskim Aberfan, kiedy w październiku 1966 roku, w wyniku osunięcia się hałdy górniczej, lawina czarnego szlamu zasypała miasteczko. Na dwa dni przed śmiercią dziewczynka powiedziała matce: "Mamusiu, ja się nie boję umierania. Nie boję się, bo będę wtedy z Peterem i June."
Matka, pytając córkę, skąd coś takiego przyszło jej do głowy, dowiedziała się, że Eryl Mai miała niepokojący sen: "Śniło mi się, że poszłam do szkoły, ale szkoły nie było. Spadło na nią coś czarnego" – powiedziała matce przed katastrofą, w której zginęli również wspomniani przez nią Peter i June.
Podszepty intuicji w sprawach śmierci
Larry Dossey – amerykański lekarz i autor książki "The Power of Premonitions" ("Siła przeczuć", wyd. 2009) twierdzi, że przekonanie o nadchodzącej śmierci to przejaw działania intuicji, która potrafi ostrzec człowieka, że coś złego dzieje się w jego organizmie, nawet jeśli nie odczuwa on jeszcze skutków procesu chorobowego. W jego rozumieniu intuicja jest rodzajem zmysłu, jaki pozostał nam po bardzo odległych przodkach, dla których stanowił on rodzaj "systemu wczesnego ostrzegania" przed niebezpieczeństwem (np. drapieżnikami czy trującym pokarmem).
Choć o intuicji słyszał każdy i chyba każdy doświadczył jej wpływu, mało kto wie, że dla nauki mechanizm jej działania pozostaje jeszcze nie całkiem rozwiązaną zagadką, chociaż dawne psychologie tradycyjnej Jogiw Indii czy szamańskie nauki o psychice z Hawajów oraz Chin czy Japonii doskonale wyjaśniają naukowo intuicję i jej wyższe stopnie, w tym jasnowidzenie. Nieco nowego światła na Zachodzie, w USA i Europie, rzuciły na ten problem wyniki badań opublikowane w maju 2016 przez psychologa prof. Joela Pearsona z Uniwersytetu Nowej Południowej Walii, które wykazały, że intuicja istnieje i jest strumieniem nieświadomych (instynktownych) informacji przesyłanych z ciała do mózgu. Odkrycie to współgra z opinią legendarnego psychiatry Carla G. Junga, który nazywał intuicję "postrzeganiem przez nieświadomość".
Wnioski te mogą wyjaśniać przypadki ludzi, którzy przewidzieli własną śmierć, odbierając od organizmu subtelne sygnały o rozwijającej się w nim potajemnie chorobie. Ale co z historiami osób, które przewidziały swoją śmierć w tragicznych wypadkach i katastrofach? Dossey wyjaśnia, że działa tu druga, znacznie bardziej tajemnicza strona intuicji, która wiąże się z tym, co parapsychologia nazywa "postrzeganiem pozazmysłowym" (ang. Extrasensory perception, ESP). Chodzi o zdolność intuicji do wykraczania poza czas i ostrzeganie przed zdarzeniami, które dopiero mają nastąpić, szczególnie, gdy telepatycznie podświadomość odbiera informacje, że ktoś planuje na osobę zamach czy zabójstwo.
Zdaniem Dosseya, fakt, że na Zachodzie nie rozumiemy do końca mechanizmów intuicji nie oznacza, że powinniśmy ignorować jej podszepty, nawet jeśli wiążą się ze sprawami, od których nie da się uciec. "Jeśli mamy przeczucie, które mówi, że umrzemy albo będziemy ranni, bierzmy je na poważnie, ponieważ, jak mówił Carl G. Jung, może to być nasza ostatnia szansa. Jeśli zaś przeczucie pojawia się regularnie – powiedzmy jako sen powtarzający się co noc, zwracajmy na nie szczególną uwagę" – stwierdził lekarz.
Przeżył śmierć kliniczną i wyszedł z uzależnienia - pomogły anioły
Istnieją dwa typy psychiatrów: ci, którzy z nami rozmawiają, i ci, którzy tego nie robią. Ci, którzy praktykują "talking cure", czyli leczenie słowem, nie opierają się wyłącznie na farmaceutykach i wierzą, że dobrze sformułowane pytania oraz prawdziwe zainteresowanie pacjentem mogą doprowadzić do rozwiązania problemów nękających ludzki umysł, usunąć przyczyny wielu psychicznych cierpień. Jest to szczególnie prawdziwe na przykład w odniesieniu do Carla Gustava Junga, ojca psychologii analitycznej, który sam przeżył NDE - Stan z pogranicza śmierci. Po tym doświadczeniu potrafił rozmawiać z pacjentami podczas terapii na bardzo głębokim osobistym poziomie zrozumienia. Ludzie z doświadczeniami NDE, po japońsku zwanymi Omukae wiedzieli, że trafili na odpowiedniego lekarza, gdy słyszeli od niego coś w stylu: „To, co się dzieje po śmierci, jest tak wspaniałe, że nasza wyobraźnia i uczucia nie są w stanie dać nam nawet przybliżonego o tym pojęcia”.
Niestety, są też lekarze, którzy nie rozmawiają z pacjentami na istotne tematy, a co więcej nie umieja nawet podjąć takich tematów, tak są niedouczeni w medycynie. Zadają kilka pytań formalnych, następnie przepisują leki, zwykle coś na depresję lub sen. Część pacjentów także woli iść do lekarza, który nie rozmawia, nie pyta o nic. Tak, nawet w dzisiejszych czasach rozbuchanego ego, kiedy to uwielbiamy logować się na różnych stronach internetowych i bez końca opowiadać nieznajomym o sobie i o naszych najskrytszych uczuciach, stosunkowo mało jest osób, które wolą terapeutyczną rozmowę od farmakoterapii. Dzieje się tak dlatego, że większość ludzi preferuje rozwiązania farmaceutyczne, błędnie myśli, że na wszystko jest pigułka. Z tego powodu oraz z racji pojawienia się zorganizowanej opieki medycznej, tylko około dziesięć procent psychiatrów spędza z pacjentem więcej niż piętnaście minut podczas jednej sesji. Rajiv Parti też był takim kiepskim lekarzem. Jeśli pacjent był skłonny streścić swoje dolegliwości, podobnie jak wielu kolegów po fachu wypisywał receptę i odprawiał delikwenta w czasie krótszym niż średniej długości przerwa na kawę.
Jeśli pierwsza recepta nie działa, wielu lekarzy chętnie wypisuje drugą, co ma uczynić pierwszą bardziej skuteczną, a gdy dwa pierwsze lekarstwa powodują skutki uboczne, zawsze można złagodzić je trzecią cud-tabletką. Jeśli lekarstwa nie zdają egzaminu, ten sam lekarz może skierować pacjenta na rozmowę do psychologa. To jest antyteza leczenia opartego na świadomości, które zgłębia Rajiv Parti, ale w świecie zachodnim jest to także typowe podejście do uzależnienia i bólu, zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Niestety, nawet gdy uzależnieni pacjenci chcą zmniejszyć spożycie pigułek i w tym celu szukają innych sposobów radzenia sobie ze swoim stanem, wskaźnik nawrotu dla tych przyjmujących tabletki przeciwbólowe i leki przeciwdepresyjne jest bardzo wysoki.
Samo ograniczenie nałogu do poziomu poniżej progu uzależnienia, jak to zrobił Rajiv Parti, jest często porównywane do rzucenia nałogu przez raptowne odstawienie. I wtedy niezbędny jest długi i kosztowny odwyk lub postępowanie zgodne z wytycznymi od dobrego lekarza. Bez odpowiedniego poradnictwa medycznego pacjent ryzykuje wystąpienie poważnych objawów odstawienia, w tym drgawek lub halucynacji. O dziwo, w ciągu sześciu miesięcy, podczas których udało się Rajivowi Parti zmniejszyć uzależnienie od tabletek przeciwbólowych i leków zmieniających nastrój, nie miał żadnych takich objawów. Być może wpłynęła na to jego wiedza medyczna, jednka on sam nie ma pojęcia czy aby na pewno o to chodzi. Wie za to, że po mistycznym doświadczeniu NDE - Stanu z pogranicza śmierci, porzucił swoje dawne życie i trafił do świata, w którym uzależnienie nie istnieje. Nie chce sugerować, że ta przemiana w jego życiu zaszła bez wysiłku, ale spotkanie z aniołami i Świetlistą Istotą dało mu wiedzę i zrozumienie, że musi podjąć ów wysiłek, a było co zmieniać.
Przed doznaniem NDE - Stanu z pogranicza śmierci, cierpiał na długotrwałą depresję, która pogłębiła się, gdy zdiagnozowano u niego raka prostaty. Wśród jego rzeczywistych problemów życiowych prym wiodły pieniądze, które stracił na giełdzie – ponad trzy i pół miliona dolarów, z czego większość należała do członków jego wściekłej o to rodziny. Nękały go też pytania natury egzystencjalnej, szukał odpowiedzi dlaczego mimo wiedzy medycznej zachorował na raka. Zastanawiał się dlaczego pierwszych sześć operacji przynosiło coraz większe powikłania zamiast ulgi. Operacje zwykle pogłębiają uzależnienie: on nie tylko chciał brać środki przeciwbólowe, ale musiał je przyjmować. Ból był tak wielki, że musiał brać częste zwolnienia z pracy. Mimo wszystko, jakimś cudem stracił kontrolę nad swoim leczeniem. Ile dałby jeszcze radę pracować przez długie godziny w dynamicznym świecie operacji serca wysokiego ryzyka? Czy miał prawo prowadzić klinikę leczenia bólu, mając taki sam problem z uzależnieniem od leków przeciwbólowych jak niektórzy z jego pacjentów? Dlaczego stał się takim beznadziejnym materialistą i bez potrzeby rywalizował z innymi? Jak mógłby naprawić relację z synem, z ojcem i z Bogiem?
Po doświadczeniu NDE - Stanu z pogranicza śmierci - zdał sobie sprawę, że z pomocą aniołów może znaleźć odpowiedzi na te wszystkie pytania. Po powrocie ze szpitala czuł potrzebę medytacji i kontemplacji. Medytował więc codziennie, czasem kilka razy dziennie. Przygotował sobie nawet pokój do tego celu, na pierwszym piętrze swojego nowego domu, niewielką kanciapę, którą udekorował rzeźbami hinduskich bogów i bogiń oraz świętych archaniołów Michaela i Rafaela, chrześcijańskich świętych, którzy się także jemu ukazali. To była dziwna mieszanka religii, a jeszcze więcej dziwności przydawał jej niebieski dym, który wypełniał pokój, kiedy zapalał kadzidło, jednakże podobało mu się to połączenie. Jedną z wielu rzeczy, które uświadomił mu spotkanie z aniołami i Świetlistą Istotą, było podobieństwo między ludźmi i religiami. Zrozumiał to wszystko w czasie medytacji, podczas której odwiedził go archanioł Michael lub Indra - Wódz Niebiańskich Wojowników. – Bez względu na to, co głoszą nasze religie, prawda jest taka, że wszyscy chcemy tego samego – powiedział Michael aka Indra Dewa, którego głos zabrzmiał w jego głowie tuż przed tym, jak się pojawił. – Wszyscy pragniemy zdrowia, szczęścia, wolności od strachu i jedności. Chcemy jakoś żyć.
Przeczucia, że się wkrótce umrze
Jeszcze kilka pokoleń wstecz wieszczenie własnej śmierci było na porządku dziennym i często się sprawdzało. Współcześnie, w XXI wieku, mało kto przyzna się do takich przeczuć, a jednak nadal je mamy! W jaki sposób można przeczuwać nadchodzący kres życia i czy da się oszukać śmierć kiedy nadejdzie? "Do dziś pamiętam, jak siedziałam z moją babcią na ławce przed domem" - wspomina Dorota. - W pewnym momencie podeszła do nas sąsiadka i konspiracyjnym tonem spytała: "A słyszała pani o Staśce?". Na to moja babcia, ze stoickim spokojem odpowiedziała: "A to przecież wiadomo było, od miesiąca mówiła, że nie dożyje do Wielkanocy". Choć obie kobiety były przekonane, że siedzące obok dziecko nie ma pojęcia, czego dotyczy rozmowa, Dorota doskonale orientowała się w sytuacji:
"Mieszkająca dwa domy dalej sąsiadka babci umarła poprzedniej nocy, tydzień przed świętami. Nie była chora ani na tyle stara, żeby umrzeć "ze starości". Później na wsi mówili, że kobieta leżała na łóżku, w wyjściowej sukience, jakby nie chciała, żeby ktoś znalazł ją w koszuli nocnej. Co więcej, podobno pani Stasia nie kupiła nawet żadnych składników na zbliżającą się Wielkanoc. Nie było mięsa, jajek, a jej córka nie znalazła nawet maku do mazurka!"
Dla babci Doroty i mieszkańców wsi przepowiadana przez samą zainteresowaną śmierć nie była wcale czymś niezwykłym. Nikt też nie brał pod uwagę możliwości, że kobieta sama odebrała sobie życie. Dawniej przeczuwanie własnego odejścia było na porządku dziennym i nikt nie obawiał się o tym mówić. Mało kto odważył się wyśmiać osobę, która miała poczucie, że jej koniec jest blisko, bo często wkrótce okazywało się, że faktycznie miała rację. Ludzie jednak żyli bardziej w harmonii z przyrodą, a nie jak współczesnie, wśród nieustannych hałasów z ulicy oraz wśród szkodliwych dla mózgu szumów elektrosmogo sieci komórkowych i wi-fi.
Najczęstszą formą przepowiedni dotyczącej śmierci jest sen zwany wieszczym. Może on przybierać różne formy, od całkowicie bezpośrednich, w których pojawia się na przykład wizja wypadku drogowego, który później faktycznie ma miejsce, przez ostrzeżenia przekazywane ustami zmarłych członków rodziny, o treści bardziej symbolicznej. Zarówno senniki, jak i osoby, które przeżyły śmierć kogoś bliskiego podają, że najczęściej o czyimś rychłym odejściu informują we śnie zęby, a złym omenem jest ich wypadanie lub psucie. Niekiedy zdarza się jednak, że śmierć zwiastują też bardzo wyrafinowane symbole.
"W mojej rodzinie powszechnym motywem sennym, który oznacza czyjąś śmierć jest filiżanka czarnej kawy" - mówi Artur - Jeśli ktoś zobaczy ją we śnie i pamięta, że wpatruje się w jej ciemną powierzchnię, jest praktycznie pewne, że w ciągu kilku dni dotrze do nas informacja o czyjejś śmierci. Z kolei w rodzinie mojej żony najgorszym snem jest ten bardzo głupi, w którym miesza się absurd, komedia, jakieś tańczące psy czy kaczka w gumiakach. Kiedy teściowa mówi, że śniły jej się bzdury, wszyscy tylko wyczekują telefonu ze złymi wieściami.
Niemal równie często, jak przepowiednie ze snów, ludzi nachodzą po prostu przeczucia - intuicyjnie wyczuwają, że ich życie dobiega końca. Krystyna do dziś nie może sobie wybaczyć, że zignorowała takie właśnie sygnały od własnej matki. "Mówiła o tym przez kilka miesięcy, że jest tego pewna, że jej czas nadchodzi, że nie zdąży przytulić wnuczki, a byłam wtedy w ciąży z pierwszym dzieckiem. Zbywałam ją za każdym razem. Można powiedzieć, że nawet drwiłam z tych "zabobonów". Mama umarła dosłownie kilka tygodni przed porodem - na zawał. Do dziś nie mogę przestać myśleć o tym, że mogłam się z nią pożegnać, ale nie tylko. Gdybym wzięła sobie do siebie jej przeczucia, na pewno wysłałabym ją do lekarza na gruntowne badania stanu zdrowia, a wtedy może ktoś odkryłby, że jej serce nie jest w najlepszym stanie i mamę udałoby się uratować.
Krystyna wcale nie była odosobniona w swoim sceptycznym podejściu do słów matki. W dzisiejszych czasach praktycznie nikt nie daje wiary podobnym przeczuciom. Wydają się być przejawem zwykłego czarnowidztwa lub skrajnej hipochondrii. Tymczasem traktowanie podobnych przeczuć w inny, mniej krytyczny sposób mogłoby w wielu wypadkach odmienić przeznaczenie. Tak jak w historii opisanej przez Krystynę. Podobnie miała się sprawa z Krzysztofem, synem Joanny:
"Mój syn zginął w wypadku samochodowym kilka lat temu, razem z trzema kolegami. Mieli po dwadzieścia lat, całe życie było przed nimi. Wypadek niestety miał miejsce z ich winy - zawiniła brawura i szybkość. Krzysiek był jednym z pasażerów, a ja cały czas uważam, że mogłam ich wszystkich uratować. Mój syn na dwa tygodnie przed wypadkiem zaczął podśpiewywać refren piosenki "Nie płacz, Ewka" Perfectu - "żegnam was, już wiem, nie załatwię wszystkich pilnych spraw"... I tak cały czas, kilka razy dziennie. Gdybym wtedy pomyślała, pilnowała, żeby nie robił głupot... Jasne, uznałby mnie za wariatkę, ale przynajmniej by żył!
Sandra do dziś ma oczy pełne łez, kiedy przypomina sobie swoje ostatnie chwile z mężem. Byli w trakcie wielkiej awantury, gdy mąż wyszedł z domu trzaskając drzwiami. Słyszała, jak zbiega po schodach głośno tupiąc, jednak po kilku minutach wrócił.
"Był jakby innym człowiekiem, z takim dziwnym spokojem w oczach. Podszedł do mnie, mocno przytulił i powiedział, że zawsze będzie mnie kochał, po czym wyszedł. Kilka godzin później przyszła do mnie policja z informacją, że jego samochód wpadł pod tira. Zginął na miejscu, od razu, a ja po prostu wiem, że on to przewidział."
Oczywiście nie zawsze złe przeczucia się potwierdzają, a nawet jeśli, tylko w niektórych przypadkach śmierci bliskiej osoby można zapobiec. Jeśli jednak jest choć cień szansy, że wizja lub sen może stać się tragiczną rzeczywistością, czy nie lepiej posłuchać wewnętrznego głosu niż później żałować, że nie wykorzystaliśmy podszeptów intuicji?
Obon - japońskie święto zmarłych - 13-16 sierpnia |
Japoński kult przodków i duchów zmarłych
Kult zmarłych przodków od zarania dziejów stanowił jeden z filarów japońskiej tożsamości. To właśnie zmarli przodkowie chronili wsie, miasta, regiony i kraj przed nieszczęściami i nieprzyjaciółmi. To oni początkowo byli opiekunami rodu, aby z czasem przeistoczyć się w bóstwa opiekuńcze, których przychylność gwarantowała bezpieczeństwo całej okolicy. W celu zapewnienia sobie ich przychylności organizowano w Japonii obrzędy i święta podtrzymujące wiedzę o zmarłych członkach rodu. Do dnia dzisiejszego uroczystości upamiętniające zmarłych obchodzone są w Japonii trzy razy w roku. Składają się na nie Bon (w dniach 13–16 sierpnia) oraz Higan (przesilenie wiosenne i jesienne). Święto Bon swoją historią sięga VII wieku. Jego pełna nazwa brzmi urabon-e.
W dawniejszej Japonii corocznie 13 lipca odwiedzano cmentarz i porządkowano nagrobek. W dniu 14 lipca zapalano lampion, przygotowywano jedzenie oraz odmawiano modlitwę powitalną. Dnia 15 lipca żegnano dusze (również modlitwą), a 16 lipca sprzątano jedzenie oraz lampion. Można uznać, że jest to bezpośredni poprzednik dzisiejszego święta Bon. W początku XIX wieku święto bon zaczynało się rozpaleniem ogniska powitalnego (13 lipca), a kończyło ogniskiem pożegnalnym (15 lub 16 lipca). Dla przybyłych z zaświatów przodków przygotowywano ołtarz w postaci stolika z jedzeniem (owoce, warzywa, ryby). Poza ofiarnym posiłkiem układano na nim ozdoby: konia wykonanego z ogórka oraz krowę z bakłażanu. Ostatniego dnia, żegnając odchodzące w zaświaty dusze zmarłych, tańczono bon-odori.
Współcześnie, od początku XXI wieku, święto Bon pełni w Japonii dwie funkcje. Pierwsza z nich jest niezmienna od wieków i wiąże się z kultem zmarłych. Druga natomiast pojawiła się w ostatnim półwieczu (wraz z przemianami okresu powojennego) i jest związana ze zmianą charakteru rodziny. Nowa funkcja bon łączy się z integracją na co dzień rozproszonej rodziny. Dawniej rodziny miały wielopokoleniowy charakter, a jej członkowie mieszkali razem bądź w niewielkiej odległości od siebie. Dzisiaj w społeczeństwie japońskim dominuje rodzina nuklearna. W większości przypadków krewni są rozproszeni po całym kraju. Dlatego też jedynie dwa razy w roku członkowie rodu mają okazję zebrać się razem w jednym miejscu (zazwyczaj w domu rodziców) – w trakcie przerwy noworocznej (28 grudnia – 3 stycznia) oraz Bon (13–16 sierpnia).
Nim nadejdą dni powrotu przodków do domu w dniach Bon, rodzina udaje się na cmentarz i obmywa nagrobek. Następnie przygotowuje ołtarz (bon-dana), na którym układane będą dary dla zmarłego oraz wiecznie głodnych duchów – Gaki. Wiara w gaki w symboliczny sposób nawiązuje do legendy o Mokurenie i jego matce. Według mitologii buddyjskiej karą za pożądliwość jest odrodzenie się w świecie, w którym głodne duchy nie mogą zaspokoić swoich najbardziej podstawowych potrzeb. Bez względu na to, czy Gaki przebywały w piekle, czy też wędrowały po ziemi, łączyła je jedna wspólna cecha – nie mogły zaspokoić wiecznego głodu i pragnienia. Dlatego też umierały w cierpieniach, aby natychmiast odrodzić się i na nowo przeżywać katusze.
Niemożność spożycia jakiegokolwiek posiłku wynika z trzech podstawowych przesłanek:
1) niektóre duchy mają zbyt wąską szyję, aby móc przełknąć jakąkolwiek strawę;
2) inne mogą żywić się jedynie odchodami;
3) pozostałe zaś mogą, co prawda, przełknąć znalezione jedzenie, ale każdy kęs bądź łyk strawy
natychmiast przemienia się w buchające płomienie lub wysycha na kamień.
Dodatkowo ich cierpienie jest spotęgowane przez niekończące się uczucie zimna lub gorąca. W dawnych czasach uważano, że głodne duchy, próbując zaspokoić swoje pragnienie, mogą opętać człowieka, wywołując u niego gorączkę. Wnikały więc one w ciało ofiary (na przykład pod postacią insektów) i wykorzystując nieszczęśnika, starały się za wszelką cenę pożywić. Dlatego też w dzień zmarłych organizowano specjalne uroczystości dla gaki, ponieważ wierzono, że dzięki ofiarom składanym przez mnichów buddyjskich będą one mogły chociaż częściowo zaspokoić swój głód. Ceremonie te zwano segaki kuyō (ofiary dla głodnych duchów), a w źródłach ikonograficznych obrazujących przebieg tych obrzędów gaki ukazane są jako istoty spijające wodę z kałuż na terenie świątyni.
Pomimo licznych przemian o charakterze kulturowym, społecznym i ekonomicznym tradycyjny kult przodków na terenie Japonii po dziś dzień odgrywa ważną rolę obrzędową. Wiele spośród dawnych zwyczajów jest nadal kultywowanych i ma głębokie znaczenie psychologiczne oraz mistyczne. Szczególnie w regionach wiejskich, w których podtrzymywane są tradycyjne formy więzi społecznych, można zaobserwować wzorce pieczołowicie przekazywane z pokolenia na pokolenie. Kult przodków uwidacznia się przede wszystkim w okresie Bon, kiedy to wszyscy powracają w rodzinne strony, aby wspólnie z duchami bliskich zmarłych spędzić ten wyjątkowy okres czasu. Chociaż Japończycy z wielkich metropolii zdają się odchodzić od tradycyjnych form kultu zmarłych, stanowi on istotny składnik roku obrzędowego mieszkańców Wysp Japońskich.
Dusze zmarłych i Reiki
Tradycyjne szamańskie systemy uzdrawiania takie jak Usui Reiki mają w swoim programie nauki i praktyki metody radzenia sobie z duszmi osób zmarłych, w tym ich odprowadzanie, jeśli dusza utknęła pomiędzy światami, a czasem ich wypędzanie, egzorcyzmowanie, jeśli dusza zmarłej osoby jest nieco złośliwa i działa na szkodę żyjącej po tej stronie rodziny czy sąsiadów. Nie są to łatwe zajęcia, ale stanowią część pracy duchowych uzdrowicieli, szamanów i pokrewnych zawodów z pogranicza medycyny i magii. W Usui Reiki Ryoho, podstawy stosownej wiedzy i praktyki w temacie świata zmarłych oraz duchów uzyskuje się w programie nauki na dużym drugim stopniu czyli w trzech klasach Okuden Zen Ki (Chuden). Wedle japońskich tradycji, Shinigami 死神 rozumiane jako "bóstwa śmierci", "duchy śmierci", a także "anioły śmierci" to bóstwa czy anioły albo nadnaturalne duchy które zapraszają ludzi ku śmierci, a które mogą być widoczne zarówno dla umierajacego jak i dla jego otoczenia, ale jest to wiedza bardziej ezoteryczna czy misteryjna, mistyczna, którą zajmują się bardziej wtajemniczone kręgi adeptów Usui Reiki Gakkai.
Więcej o japońskich terapiach naturalnych i tradycyjnej medycynie poczytasz tutaj:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz